Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na to uwagi. Podano im cocktaile i tak zajęli się rozmową, że zapomnieli, gdzie są.
Podczas gdy Dziadzia niesłychanie skomplikowanemi zdaniami uświadamiał Bove o nieokreślonych możliwościach perfidyj kobiecych, a ten słuchał tego jak ewangelji, Lucjan i Zygmunt tańczyli. Obydwaj byli bardzo pijani i obejmowanie kobiet sprawiało im przyjemności pobudliwe. Ilekroć wracali do stolika, zastawali Bove i Dziadzię pochylonych ku sobie i spowiadających się ze swego życia. Dziadzia mówił rzewnie:
...i ani kwiat, ni owad w słoneczny dzień letni nie powstrzymał mnie od okropnego nałogu. Ksiądz mi zawsze mówił: nie branzluj się. Lecz ja nie, zatruwałem sobie młodość samogwałtem.
Na to Bove:
— Czy sądzisz, że ja się czemkolwiek różnię od ciebie? Od dziecka miałem ohydne skłonności do kłamstwa i obłudy, obrywałem przytem skrzydełka muszkom i przywiązywałem je do nitki. Ach...
— Coście, powarjowali! — wykrzyknął Zygmunt. Tyle łotrostw czynicie w życiu colziennem, a teraz muszki wspominacie. Fałszerze uczuć. Paniee... jeszcze jeden coctail!
Lucjan czuł w sobie wielkie ciepło i rozochocenie. Wrócił właśnie od tańca i pochylił się nad stolikiem, słuchając słów Dziadzi:
...i ręce wsadzałem siostrom pod sukienkę... kiedy nagle uczuł słony smak w ustach, a w chwilę potem