Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ależ, panie, ja nic nie rozumiem — powiedziała dziewczyna.
— To... się naucz... cholero.
Dziewczyna odeszła tanecznym krokiem. Poszli dalej. Na rogu Koziej i Krakowskiego Przedmieścia, stał wózek z gorącemi kiełbaskami. Mężczyzna w kapeluszu na głowie i wystającym z pod palta białym kitlu, zaglądał do buchającego parą wnętrza. Zatrzymali się. Dziadzia, starając się utrzymać równowagę ciała i języka, zaczął mówić z patosem:
— Nocny... bez snu... nocny człowieku... co karmisz zabłąkanych... wygłodzonych trudami... nocy bezsennej... któż ci wynagrodzi twe poświęcenie? Ochch. Tam w górze czeka cię nagroda... wszystkie wózki w niebie... będą należały do ciebie. Sama... samatary... sumartery... samatyra.. saramatytaninie... samarytani.. Ech. Bóg cię wysowicie. — Daj nam po kiełbasce.
Jedli z apetytem, a dobry człowiek nakładał im co chwila nowe porcje. Potem zażądał sześciu złotych. Dziadzia wręczył mu pieniądze wraz z błogosławieństwem. Ruszyli dalej. Tłukli się po ciemnych, opustoszałych ulicach, aż wkońcu jeden zgubił drugiego. Szukali się gorliwie do świtu, aż wkońcu wytrzeźwiony i zniechęcony Lucjan, poszedł do domu. Zastał Dziadzię przed bramą, prowadzącego dysputę ze stróżem nocnym, była to nawet ostra, polityczna sprzeczka. Weszli na górę i po upływie kwadransa dostali się do alkowy. Leżeli na swoich łóżkach. Lucjan już zasypiał, gdy usłyszał drżący, monotonny głos Dziadzi: