Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ach, bo przypomniało mi się, jakżeś to w zeszłym roku uciekł ode mnie do Poznania.
Bove zaczął mówić przytłumionym od wstydu głosem:
— Ależ, Luciu, co ci przyszło do głowy. Rok już upłynął, w towarzystwie, pana Krabczyńskiego prawie nie znasz. Napij się wina.
Lucia się wina napiła, ale mówiła dalej poprzez łzy:
— Bo to, proszę panów... uciekł ode mnie w biały dzień i trzy dni go nie było, a potem...
— Ech, dajcie spokój! — wykrzyknął Lucjan. — Niema sensu wysłuchiwać zeszłorocznych bredni. Co nas obchodzą wasze tajemnice? Posuń się, Dziadzia, będę leżał na ławce i wył. Dziadzia, zatańcz nago.
— Dobrze, później. Naciśnij guziczek od dzwonka, niech nam przyniesie jeszcze tego wina. No, mili! — jak tam samopoczucie?
— Dobrze — odpowiedział Bove. — Tylko moja Lucusia coś ma smutną minkę.
— Bo tylko znęcasz się nade mną całe życie. Psa mi ciągle bijesz w domu.
— Bo ten twój pies to też ohydne bydlę.
— Milcz!
— Co ja mam milczeć. Ohydne bydlę i kwita.
— Tak, tak, ohyd... nee bydlęę... i kwita — przyśpiewywał Lucjan.
— Jeśli ohydne bydlę, to trzeba go otruć. Znam nawet sposób — dodał Dziadzia.