Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kich swoich kolegów. Był więc wybór, maleńkie tomiki początkujących poetów. Oto świetne, o europejskim poziomie i smaku, wiersze Gałczyńskiego. Podłe i w naiwny sposób gloryfikujące proletarjat — wiersze Wolicy. Zawiłe i nielogiczne tasiemce Piechala. Mądre i spokojne strofy Sebyły. Efekciarskie poemaciki Maliszewskiego. Komiczne w swej prostocie i braku inteligencji, sielskie poezje Słobodnika. I wreszcie doskonała, zimna i skoncentrowana proza Flukowskiego. Rzeczy te, znał Lucjan oddawna, teraz jednak w ciszy i cieple, przeglądając te utwory, oceniał jasno ich wartość. Za oknami padały krople topniejącego śniegu, mizerne słońce świeciło przez brudne szyby, nie było turkotu wozów i zwykłego, codziennego gwaru. Student wstał, ziewnął szeroko i przeciągnął się. Co tu robić, co tu robić, mówił zdławionym przez ziewanie głosem. Podszedł do Lucjana i popatrzył na rozłożone przed nim książki. Student sprawiał dzisiaj wrażenie prawie że sympatyczne i nie drażnił Lucjana swoim wyglądem. Wyjąkał, wskazując na tomy poezji:
— Co to komu przyjdzie z tych bazgrot, szkoda tylko papieru.
— Trudno, są rzeczy tak dobre, że pokrywają brak wartości innych.
— U nas w miasteczku jeden pisarz od rejenta napisał książkę, nie mógł się potem nigdzie pokazać, bo wszyscy go wyśmiewali. Taki ci był twórca.
— W jakiem miasteczku?