Strona:Zbigniew Uniłowski - Pamiętnik morski.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— No to chodź pan na obiad, trzeba coś przegryźć!
Siadamy do stołu. Kapitan kwitnie na twarzy i zalatuje konjakiem. Ponieważ jemy śledzie z puszki, więc opowiada nam jak się te śledzie łowi i jak się je preparuje. Na deser mamy sago ze śmietanką. Po odejściu kapitana zaczynam gwizdać. Pan De przerywa mi i pyta:
— A to pan zna?
I zaczyna gwizdać jakąś melodję.
— Tak, znam to, a to pan zna?
I skolei ja się popisuję. Schodzi nam tak do kawy. Jak tak dalej pójdzie, w najbliższym porcie kapitan umieści nas w jakimś cudzoziemskim Kulparkowie. Jednak pozbierałem resztki woli i do kolacji napisałem kilka stron. Czuję pewną ulgę. Udało mi się rozpalić w piecu, zaczynają mi świtać pewne koncepcje, może wkońcu mnie to zajmie. Po kolacji spaceruję dość długo, płyniemy w ciemnicy, gwiazd niema, morze fosforyzuje, łyska upiorną barwą. Palacz wyrzuca popiół do morza, robota jego jest hałaśliwa, pełna zgrzytów — ożywia trochę monotonję