Strona:Zbigniew Uniłowski - Pamiętnik morski.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mi słowami. O trzeciej popołudniu opuszczamy Victorię. Odjazd znów — piękny. Już nie będę wyliczał tych cudów, bo co komu z tego, skoro sam nie widzi. Uwierzy mi to!? Wjeżdżamy na pełne morze, wita nas znajomek atlantycki — „łagodny słony powiew“.
Te koty zabierają mi mnóstwo czasu, który im z chęcią poświęcam. Wieczór jest dżdżysty i wilgotny — niebo bez gwiazd; mrok i wietrzysko. Jestem tak pogrążony w rozmyślaniach na temat swojej moralności, że żałosny dźwięk dzwonka na zmianę marynarzy przenika mnie panicznym strachem, przytem — bo stoję oparty o barjerę — przychodzi mi do głowy przykra i nerwowa myśl, że ta barjera może być źle przymocowana. Co mi jest? Brr... spać!


29 czerwca

Od rana surowy reżim. Mam już plan na cały dzień. Spacer na dolnym pokładzie — na przodzie okrętu: sto razy w tę i spowrotem. Nauka angielskiego, gra w karty z panem De, i obiad. Po obiedzie godzina czyta-