Strona:Zbigniew Uniłowski - Pamiętnik morski.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

życzył mi spinek, bo gdzieś mi się zapodziały własne. Sztafirujemy się od stóp do głów: golenie, białe ubranka, paznokietki, flota do portfeli i na ląd. Port rzeczywiście kawowy, bo ziarna kawy trzeszczą pod naszemi krokami, pełno jej na ulicach w pobliżu portu. Ale ruchu wielkiego niema, już się skończyły złote interesy z kawą brazylijską. Kawę się pali, wysypuje do morza. Zbliżamy się do centrum miasta. Na ulicy ruch powolny: śniadzi i chuderlawi Brazylijczycy nie śpieszą się, przesiadują w kawiarniach o dużem wejściu bez drzwi, palą i piją kawę w małych filiżankach. I my wołamy o kawę. Śmieją się ci Brazylijczycy! — nie wymawiając, — żywiołowo — doprawdy! Gapimy się na placyk. Na placyku słońce, wietrzyk i palmy. Życie ranne; spokój, trochę handlu. Czasem lekko odziany człowiek o szczęśliwem obliczu przepchnie wózek z jarzynami, roześmiany gazeciarz przewierci się przez plac, tuż przed nami ciemnolicy starzec z białą bródką, stoi przy swym wózku i sprzedaje ćwierćkilowe ciasteczka z lukrem.
Płacimy za kawę, załatwiamy sprawunki,