Strona:Zbigniew Uniłowski - Pamiętnik morski.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— No, nie można i już.
Gramy dalej. Dzisiaj kapitan — inny człowiek. Bledszy, cera świeższa. Je z apetytem, opowiada pulchne dowcipy z pointą na początku lub w środku. Ale dobrze że już przyszedł do siebie, boby jeszcze nas zawiózł czort wie dokąd. Dzisiaj na obiad zupa kartoflana. Jeszcze smakuje. Na pokładzie wiatr nadziewany mewami. Brzeg brazylijski majaczy pustką i dzikością. Siadamy do kart. Coś tu z rozrywkami kiepsko. Kolację jemy z kapitanem, bzdurząc o tem i owem. Wieczorem niebo gwiaździste, ale jakieś wymięte, zrywa się chamskie, rozjuszone wichrzysko, morze łyska pianą, jest dosyć niemiło. Stoimy oparci o balustradkę nad przednim pokładem i w milczeniu palimy papierosy. U kapitana nagórze zapłakał smutno dzwonek, nadole z przedniej kajuty wypełzło światło, ktoś zamajaczył na tym świetlnym pasie i podreptał nagórę. Przykro. Myślę, że mi trudno będzie w tym codzienniczku być szczerym, a tu akurat po dzwonku i tej posturce, co poszła na wezwanie, poczęły mnie gnębić jakieś tęsknotki, opanował mnie przy-