Strona:Zbigniew Uniłowski - Pamiętnik morski.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

doznania przenikają moją jaźń, oko ciągle błądzi po wybrzeżu. Kilka zastygłych okrętów sterczy przy kamiennym bulwarze. Dochodzą mnie stamtąd przytłumione sygnały pojazdów i odgłosy zbiorowego życia miasta. Słońce wytwarza jakby pył, który lekko przesłania wyrazistość widoku. Przenika mnie tłumione podniecenie. Złapałem się na kilku gwałtownych poderwaniach ze słupka, który posiadał logiczną siłę przyciągania mnie spowrotem. Wreszcie pojawia się pan De: białe ubranie, wcięta marynarka, kształtne białe półbuciki. Aż dotąd wszystko dobrze.
— Zdejm pan ten berecik granatowy, przecież ten kolor żre się z całością! Jesteś pan wysoki, a wysokim jest niedobrze w granatowych beretach!
— Mój drogi panie, pozwoli pan, że będę nosił na swej głowie to co uważam sam za stosowne — mówi ten trudny do rozgryzienia człowiek.
Wogóle ma minę obojętnego człowieka z charakterem, który nie uwidacznia swych wzruszeń. Rozgląda się poważnie i jeszcze