Strona:Zbigniew Uniłowski - Ludzie na morzu.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bucik, okulary na nosie. Pewnie matka i syn.
Obok siedzi małżeństwo w średnim wieku, para Francnzów. On... o, nie będę się trudził: bardzo podobny do znanego aktora filmowego Harry Peela. Czyściusi, wypomadowany. Kiedy garson niesie potrawę, wysuwa koniuszek czerwoniusieńkiego języczka, niby filuterne zwierzątko, i patrzy na nią, i już z niej wzroku nie spuści, aż zje. I tak dalej. Ona wszystko trzyma w dwóch palcach, reszta wachlarz, arystokracja oddzielająca się od dwóch „czarnoraboczych“. Tego troszkę, tamtego ździebko, zagada mężusia, winka mu doleje, główkę przechyli. Nenufar, nie kobieta.
Reszta towarzystwa dość pospolita, nie ciekawa, bez koloru. Jeśli okręt zatonie, oni zatoną jak i wszyscy. Jeśli dojedzie szczęśliwie do brzegu, to oni powiedzą sobie, że szczęśliwie dojechali i każde pójdzie w swoją stronę. Strumyczek muzyczki sączy się przez lekki gwar jedzących. Jadalnia zatacza się nieco, garsoni zamieniają puste butelki na pełne. Obecni zdają się patrzeć w swoje żołądki. Merci, pardon, koniec, część idzie na spacer po pokładzie, część do palarni na kawę i papierosa. Mglisty wieczór, prute okrętem morze zawodzi spienioną falą. Z dołu, od emigrantów biegną dwie piosenki; mandolina i głos solo: pażalej ty mienia... a obok chór: Nie rzucim ziemi skąd nasz ród... Obco ocierają się te dżwięki o uszy trawiących i giną w ciemnicy. Cóż, rzucacie jednak tę ziemię, skąd wasz ród?