Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przez ospę twarz nad Kamilem i pogłaskała go. „Mój biedaczku, sierotko“. I właśnie teraz, kiedy przedtem ani mu się śniło płakać czy martwić, Kamil się rozpłakał. Ukrył twarz w ognistych włosach ciotki Stasi, płakał, wypłakiwał się za wszystkie czasy. Nie z żałości, a raczej z żałości, tylko nie swojej, lecz sprowokowanej przez ciotkę Stasię. Tajało, płacz sprawiał przyjemność.
Trzy siostry szyły białą suknię dla zmarłej, od rana, na drugi dzień po przyjeździe Kamila. W południe, ciotka Zosia zarzuciła chustkę i wybiegła do sklepu kolonialnego na przeciwko i stamtąd zatelefonowała do wuja Kazia. Przyjdzie nad wieczorem, namyśli się jeszcze, czy pojedzie na pogrzeb. W ciągu kilku godzin Kamil nawiązał znajomość z wszystkimi dziećmi tego domu. Szybko też wyróżnił spośród nich Marka. Marek był suchy i sczerniały jak korzeń, jego nogi były bez łydek, o lśniących goleniach z czarnymi plamami. Starczą twarz ożywiał najfiglarniejszy nosek, junacko zadarty. Marek był uczniem szkoły powszechnej i ukończył drugi oddział.
Właśnie puszczał na podwórku gołębie z papieru, kiedy podszedł do niego Kamil i powiedział:
— Czy nie chciałbyś pojechać w konie? Mam morowe lejce.
Potrząsnął pięknymi lejcami z kasztanów. Spod obszarpanego daszka błysnęły zbójeckie oczy Marka. Dwie dziewczynki wysunęły się zza jego pleców, podeszły do Kamila i popchnęły go do tyłu.
— Powieś się na swoich lejcach, wynocha, on nie ma czasu — powiedziała jedna, bardzo podobna do Marka.