Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

a odurzony Kamil tkwił w kącie otomany. Kama całowała go i Kamil nie mógł na to nic poradzić, tak bardzo kręciło mu się w głowie. Potem zwymiotował, wrócił do domu blady, z pierwszym przeżyciem męskim niejako. Od tej pory unikał Kamy. Ciotka Stasia zabierała go w dalszym ciągu do kina, ale to było rzadko, raz na miesiąc może. Na gwiazdę podarowała mu pistolet z gumową kulką na patyku. Teraz była zima w pełni. Kamil spełniał wiele drobnych czynności: obierał kartofle, palił w kuchni, sprzątał mieszkanie. Czasem pisał pod dyktando Wercmana albo uczył się historii Polski. Na żądanie matki przymuszał się do katechizmu. Były to potworne godziny; wyliczanie grzechów głównych, suche odpowiedzi na pytania: Kim jest Bóg Ojciec?, napełniały Kamila mdłym obrzydzeniem. Po południu siadywał w oknie i wtedy było mu najlepiej. Obserwował ospałe życie podwórka. Czasem stróż zgarniał śnieg i kiedy pchał szeroką łopatą, wyglądał jak posępne widmo bezsensu. Czasem chłopcy próbowali rzucać kulami ze śniegu, ale były to sztuczne, miejskie próby, bez entuzjazmu. Jeśli ktoś przechodził podwórkiem, Kamil patrzył na niego z największym zainteresowaniem. Czasem coś huknęło, ktoś z kimś rozmawiał. Ołowiane podwórko żyło nędznie i leniwie. Sterczący w oknie chłopiec marzył lub wspominał gorzko i ponuro. Puste i smutne dni wlokły się pogrzebowo.
Matka wstawała teraz rzadko z łóżka. Chorowała najwyraźniej, chudła. W nieopalanym mieszkaniu coraz częściej skrzeczał jej kaszel. Wercman, jak zwierzę, całymi dniami gonił po mieście za pożywie-