Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/324

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

garkotłuka, tej Eli, jakoś wykaraskali. Nie brzydka, trzeba przyznać, ale też jej małżeństwo we łbie. Przypomniej pomogła mi wydobyć moje rzeczy. Ale po co ja cię wtajemniczam w te moje sprawy... Ciebie czeka inne życie... Do góry uszy!... Moja piosenka prześpiewana... Ale ty? Mam pewien doskonały pomysł... zobaczymy...
Kamil patrzył przez okno na umykające, wesołą zielenią pokryte pola, i słowa ojca zdawały się rozłazić po przedziale, obojętne i niepoważne... słowa już zdewaluowane.
W Warszawie zamieszkali u znajomego Andrzeja, współwłaściciela niewielkiej restauracji na Długiej, niejakiego Połosa. Ten drobny, zwinny człowieczek o twarzy jakby rozluźnionej swoim zawodem, był ojcem dwóch studentów, rozpolitykowanych, zawzięcie dyskutujących młodzieńców. Kamil lgnął do nich, bo traktowali go na serio, tłumaczyli mu sytuację kraju, pozwalając brać udział w oznaczaniu maleńkimi chorągiewkami na szpilkach mapy działań wojennych. Mieszkali na Starym Mieście, w małej kamienicy przy Świętojańskiej, na pierwszem piętrze, w trzech­‑pokojowym mieszkaniu. Pulchna i młoda jeszcze Połosowa, złożyła ciężar prowadzenia domu na ręce swojej teściowej, staruszki, która obudziła w Kamilu szacunek dla swego wieku, opowiadając mu niesłychane legendy, opiekując się nim z czułością, w przeciwieństwie do babki Weroniki. Andrzej mieszkał razem z Kamilem tylko kilka dni, potem wyniósł się gdzieś na miasto, ale wpadał do mieszkania Połosów mniej więcej dwa razy dziennie, zabiegany, snujący jakieś plany, ale