Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/276

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wie czekać aż do sprawy. Zatnij się w sobie, pocierp jeszcze trochę, a przyjdą dobre czasy...
W drzwiach stanął dozorca i powiedział: „Pora już... skończone widzenie...“ I wtedy Andrzej znów mocno chwycił w obie dłonie głowę Kamila, począł go całować po twarzy, rozedrganym szeptem mówić tkliwe słowa, w korytarzu, już kiedy Kamil odszedł kilka kroków, tragicznym gestem wyciągnął obie ręce, znów przypadł do Kamila, począł go mocno tulić do szorstkiego ubrania, i nagle stanowczym ruchem odwrócił się i zniknął w zakręcie korytarza.
Kamil wyszedł z bramy więziennej z uczuciem ulgi. Szedł szybko, chciwie rozglądając się po ulicach. I przechodnie wydali mu się jacyś beztroscy i szczęśliwi. Jednocześnie uczuwał głęboką niechęć do wykonania poleceń ojca. I choć wiedział, że to podłe, jednak nagle zatęsknił za tą niedawną, niezależną biedą, kiedy to nieomal żył własnym przemysłem i tak mało miał przyczyn do walki z własnym sumieniem o tę moralność synowską. Przytłaczał go przymus posłuchu u ojca, a jednocześnie wstydził się tego. Ostatnie miesiące nędzy wyrobiły w nim poczucie korzyści. Ten ojciec wtoczył go nagle w krąg swego życia... i cóż dał oprócz ubranka i jazdy koleją... Dał przymus i niepokój, wstydliwą sytuację i obojętne środowisko. A jak już Kamil zżył się trochę z Piszczkami... teraz ma znów popróbować goryczy cudzej łaski. I to nazwisko: Gorlicka... Czuł w nim surowość wymagań, energię... i obcość, obcość tej opieki kobiecej...
Jak tylko wszedł do mieszkania, Piszczek zawołał od warsztatu: