Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— I taki mały już więzienie musisz oglądać... To ci dopiero pedagogia, co? Bez rodziny, co?
— Bez, proszę pana sędziego.
Sędzia wąchając górną wargę, wypełnił jakiś druczek, podpisał go i podał Kamilowi. Odprowadził go do drzwi i poklepał po plecach.
— Możesz dostawać takie widzenie co dwa tygodnie.
— A czy tatuś prędko będzie wypuszczony?
— Kiedy winien jest... co ja ci tu poradzę... winien i kwita. Zobaczymy jak się zachowa na sprawie... Ale bądź dobrej myśli... może w lecie... Nie, nic ci obiecywać nie mogę. Przyjdź za dwa tygodnie, dostaniesz nowe widzenia. Bądź zdrów chłopcze!
Kamil stuknął obcasami, niezręcznie okręcił się ze dwa razy w drzwiach i podszedł z kartką do Piszczka. Kamil chciał zaraz iść do więzienia, ale Piszczek powiedział:
— Czekaj, tam są widzenia we wtorki i czwartki... a dzisiaj jest piątek, dopiero za cztery dni. Nie, czekałeś tyle, poczekasz i te trochę.
Piszczek złożył kartkę we czworo i włożył ją do portfelu. Na ulicy miał minę zafrasowaną, jakby przechodził jakąś walkę wewnętrzną. Koło Sukiennic powiedział:
— Wal do chałupy, a ja sobie zajdę na małą z jasnem... Jak już człowiek po ludzku ubrany, to trzeba to wykorzystać, nie? Ale nie mów majstrowej... po co?... Powiedz jej, że spotkałem pana Macieszę i poszliśmy na bilardzik... Albo nie, po co mam cię uczyć kłamstwa. Nic nie mów... pożegnaj się ze mną i kwita! Ganiaj, już cię nie ma!