Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sie, w dwa razy dziennie glansowanych butach z cholewami, w jakimś frenczu; upodabniał się do szkolnych konspiratorów z 1905 roku lub powstańców z dni listopadowych. Udzielał Kamilowi nieregularnych korepetycji, ale uczył z chłodnym spokojem, często się dziwił ironicznie, ton głosu miał pogardliwy i odętą twarz. Kamil mu kiedyś powiedział poprostu i na cały głos:
— Dla pana to kłopot takie nauczanie... to już lepiej ja sam się będę uczył... żeby pan sobie nie używał na mnie kpinami!
— A cóż, ty obwiesiu... pytasz pewnie dzieciaka, ile ważą jaja słoniowe — wtrącił grubiańsko Piszczek.
— No, wie ojciec!... Ja bardzo, ale to bardzo proszę o niewysławianie się w ten sposób... Chłopak tak straszliwie zaniedbany... przy tym słucha tych wymysłów... To jest coś tak okropnego...
— Nie będziesz go więcej uczył... Ty... wicehrabio debragelonne! Ty mi tu niedługo zaczniesz źle wymiawiać literę r... No, ja ci wtedy!
Lekcje się skończyły. Pojawiły się dni ciemne i plugawe, ociekające zgniłymi roztopami, ciepłe wiatry włóczyły się po mieście i ziemia pulchniła się obrzydliwie. Był koniec stycznia, a śniegi tajały niby w marcu, cuchnęło już nawet rozpadowo z ziemi zwalnianej z uścisku mrozu. W dni te Kamil przechodził istne katusze swoich cmentarnych nastrojów. Planty były czarne, razem z drzewami, — i brudno białe płaty śniegu na tej czerni stwarzały jakąś niezwykle trafną dekorację do stanów duchowych Kamila. Ale skończyła się rozkosz bolesnych roztrząsań. Spadł mróz i przegnał mętną atmosferę, ubielił i oszronił miasto,