Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rem będzie wykonywał ruchy rękami nad ściśniętym w kolanach butem. Czeladnik był małomówny; przychodził, odchodził, zdawał się na cały dzień zlewać ze sprzętami, nie widziało się go. Zresztą Kamilowi ciągle się zdawało, że czeladnik za każdym razem ma inną twarz, ale i do tego szybko się przyzwyczaił. O ósmej do stołu siadał Piszczek, skwaszony i szukający przyczyn do zrzędzenia. Drzwi się otwierały; to Piszczek junior wracał z rannego spaceru (wstawał o szóstej). Zaróżowiony na ulicach młodzieniec podchodził krokiem pełnym wdzięku i godności do matki, pochylał głowę do jej dłoni, podnosił ją z miną takiego wykwintu, że brakowało tylko francuskiego zdania, o zdrowiu matki, o tym jak spała. Kiedy już pozdrowił matkę i jeszcze chwilę głaskał ją po ramionach, wtedy raptem odzywał się Piszczek w te mniej więcej słowa:
— Siadaj błaźnie jeden i pij kawę! Codzień to samo... aktor jakiś... bydlę skończone! Tylko ci żabocik i pończoszki, durniu ty, durniu... ty ślimaku... karmelku, psiakrew! W kogoś ty się wrodził... możeś się naczytał jakichś dumasów... Ach, ty!... nazwał bym cię!
Młodzian był wyższy ponad słowa ojca. Robił gest, jakby chciał pocałować również jego rękę, oczywiście nie mogło się stać nic takiego, więc siadał, pełen smętu... Istny kwiat obrzucany nieczystościami. Piszczek uspakajał się powoli, parzył usta kawą, dorzucał pojedyńcze słowa, wstawał, czasem mówił do syna:
— Pokażno buty!... Bardzoś je pokancerował... tobie buty... tobie pantofelki z cielęcej skórki i pierścień z ametystem i raz w gębę... ty chłystku!