Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I Kamil rozpakował książki i pogrążył się w odrabianiu lekcyj. Nagle ciotka Zosia przechodząc obok, nachyliła się nad nim, ucałowała go w skroń i poważnym głosem, tak jak gdy dorośli dzielą się między sobą ważnymi wiadomościami, powiadomiła go, że wuj Janek przysłał jej trochę pieniędzy i że odtąd regularnie, co miesiąc będzie jej nadsyłał czterdzieści marek. Na dzieci. Odtąd będą codziennie takie obiady i żeby Kamil tylko dobrze się uczył i nie zadawał się z łobuzami.
Tak się zaczęły lepsze dni w mieszkaniu na Leszczyńskiej.
Był październik, konająca jesień w niezdecydowaniu wałęsała się po mieście, w okolicach drzew bruki okrywały się rudą pościółką, szeleściły ulice. Na skwerze przysiadywali na chwilę przechodnie, aby tylko odpocząć, popatrzeć trochę na tę polską jesień. Czasem o zmroku powlokła się tam jakaś parka, ale wogóle skwer dyszał pustką, nie pora teraz była na igry miłosne. Przeciągała się ta suchotnicza pora, drażniła ludzi sentymentalnymi nastroikami; przenikliwe zgrzyty szufli zwalających węgle do piwnic, napełniały ludzi przedwczesnym dreszczem chłodu. Przewlekła i niezdecydowana pora.
Życie kamienicy sypnęło kilku wypadkami, albo łagodniej można powiedzieć: zdarzeniami. Wacek Kotowski, starszy żołnierz, chory na astmę, podczas jakiegoś urlopu przeziębił się, leżał w domu z silną gorączką, niestrawny ciężar dla reszty rodziny. Któregoś wieczoru, ciotka Zosia wysłała Kamila do Kotowskich, żeby pożyczył trochę drzewa na podpałkę. Kamil za-