Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

skich, szemrało oschłe i obojętne życie uliczne. A ponad tym życiem dwaj poruszyciele świata coś sobie pokazywali palcami i być może kłócili się zawzięcie, swoim niemym językiem. Chłopcy stanęli w bramie, naprzeciw kościoła, obok restauracji Lijewskiego. Chwilę zastanawiali się dokąd pójść, wreszcie Marek zaproponował:
— Najlepiej wejdźmy do kościoła... bo wyglądamy bidnie i ktoś tam może się nad nami ulitować... może się da załapać parę marek. Chodź!
— Ja nie idę — odpowiedział Kamil. — W kościele trzeba się żegnać i zimna woda.
— Ty głupi... nie umiesz się starać... Jak się dwóch takich obdartych dzieciaków modli, to ludzie się rozczulają!
— Nie idę... tam śmierdzi trupami.
Wobec zdecydowanego stanowiska Kamila Marek począł się rozglądać w zafrasowaniu. Z knajpy na rogu Krakowskiego i Oboźnej wyszło dwóch podchmielonych mężczyzn, z niechęcią rozejrzeli się wokół, postawili kołnierze u palt i wolniutko ruszyli w stronę Zjazdu. Uszy chłopców pochwyciły fragment ich rozmowy:
— Jednym to cholera forsa wali do karmanów drzwiami i oknamy.. a drugiemu to nawet ten ostatni fenig wpadnie do rynioka...
— A jam majstrowi mówił, żem majstrową widział z Orzechowszczakiem na promenadzie w Mokotowie, zeszłej niedzieli... To teraz dopiero dziadyga mózgiem ruszył...
— Dziwna ona jest i tyle...