Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czym wymknął się do fryzjerni. Dobiegły go słowa Albina:
— Z pana Kazia mówca... sceniczny... sceniczny!
W mrocznym i w chłodno pachnącym fiksatuarem salonie usiadł Kamil w fryzjerskim fotelu i począł się przymuszać do żałosnych rozmyślań. Chciał popłakać, ale czuł się raczej rozbawiony. Jednocześnie cierpiał że tak trudno mu osiągnąć żal za matką. Lustro obramowane błyszczącymi ćwiekami niewyraźnie ukazywało drobną postać chłopca z komicznie zasępioną twarzyczką, z lekko skośnymi oczami, które w połączeniu z figlarnym noskiem zdawały się stwierdzać, że ich właściciel wyjdzie zwycięsko z awantur w jakie go los wprowadzi. W lustrze ujrzał Kamil pochylającego się nad nim wuja Leona ze skrzypcami w ręku. Czerwony na twarzy i zgrzany wyszeptał zapachem wódki:
— Pocieszę cię... słuchaj... śpiewaliśmy to w wojsku!
I wuj Leon począł grać melodię: „O mój rozmarynie!“ Przytupywał nogą i wił się razem ze swymi skrzypcami na tle przymglonych mrokiem luster.
O świcie gromadka z miejska ubranych ludzi wysunęła się sznureczkiem z fryzjerni i niemrawo poruszając się na tle prowincjonalnej, dżdżystej tęsknicy, oczekiwała pod brzęczącymi na wietrze blaszanymi talerzami na furmanki. Wszyscy byli w fatalnych humorach. Z postawionymi kołnierzami, pod parasolami: mężczyźni, wodząc skisłymi od snu oczyma, palili papierosy; kobiety jakby spuchnięte, wsłuchane w swe wnętrza.
Osada wyłaniała się na tle rzednących brudów desz-