Strona:Zbigniew Uniłowski - Człowiek w oknie.pdf/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

go wyrazu, z brodą opartą na dłoni. W ledwie topniejące śniegi utkwione jest smutne spojrzenie marząco­‑błędnych oczu.
Emeryk porusza wargami, jakgdyby modlił się: (teraz ma na sobie spodnie w paski i flanelowy kaftan, otulony jest futrem) cóż z tego do djabła, djabełka, djablunia, djablasa — że mam lat czterdzieści... repepe... pluplup... śnieeg toopnieje... wioseenka nadchoodzi... czterdziessta... czterdziestaa... hohoho! czterdziestaa. Do pokoju poczęły się wsączać denerwujące tony skrzypiec — bez ładu, porządku; cienkiemi strumykami tłoczy się do uszu Emeryka — potwornie­‑szalona improwizacja, tem gorsza, że wychodząca z pod smyczka wodzonego ręką wprawną. To Fera gra.
...wsiądę na okręcik, taki... taki malutki... i będę... lub może do łódeczki... z żoną admirała floty królewskiej... haha... i będę jechał, jechał po morzu... lub po stawie może — ale dokąd? — do Tahiti pojadę na łódeczce, albo nie... albo nie — na biegun pojedziemy... na bieegun. A jak utoniemy po drodze? — hehe.
Emeryk rozparł się w fotelu i klasnął w dłonie dwukrotnie: hej, słudzy! — zapalcie łuczywa, zapalcie je, — niechaj mrok zwalczą blaskiem swoim. — Męczą mnie cienie trupów poległych na wojnach, które wygrałem. O, jakże ciężko jest być możnowładcą, — podajcie mi wina. (Do uszu, do mózgu Emeryka — jak małe, jadowite żmijki wpełzały tony skrzypiec; kłębiły się tam, wwierca-