Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/82

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wprost powodu, ot ze zwykłej sympatji dla zwierąt może powstać tak niesłychana awantura. Grzeszczeszynowi udało jakoś usiąść, obtarł sobie trochę twarz i tak czekał na ratunek w milczeniu. Zapaliłem papierosa i patrzyłem na towarzysza nie mogąc mu w istocie pomóc. Nikt nie chciał wyjść za ogrodzenie, żeby bydlaki znów się nie rozpierzchły. Ludzie krzątali się pocichu, nic nie mówiąc. Wkońcu sam się wygrzebał. Pomyślałem, że mógł to wcześniej uczynić, ale widać stracił — jak to mówią — głowę. Poczłapał myć się gdzieś do komórki, pogrubiony od tego błota. Ludziska się rozeszli. Co tu gadać, ten wypadek rozproszył mój zły humor ranny. Dziewucha polała mi wody na podwórzu, umyłem się jak ułan na biwaku i ubrany poszedłem do wendy, gdzie omawiano wypadek Grzeszczeszyna. Przybiegła córka wdowy, żeby wskazać jego rzeczy, bo chce się przebrać. Wyjąłem jakieś portki i koszulę, poczem sam mu to zaniosłem. Stał w komórce w chustce na gołem ciele, coś postękiwał, że cholera... bydło... żadnego zabezpieczenia... przecież tam za dużo błota jak dla świń... Że nie umieją hodować...
Przynieśli mu do kuchni dużą szklankę wódki na rozgrzewkę i w rezultacie Grzeszczeszyn urżnął się trochę, poszedł potem pić piwo z kaboklami, nie zwracając uwagi na moje słowa, że przecież trzeba jechać dalej. Zjadłem śniadanie w kuchni, potem znów poszedłem do wendy, zabawa tam wrzała w biały dzień, postawili jakieś zachrypłe gramofonisko, właśnie była mówiona, jakiś komiczny monolog brazylijski.
Dobiegało południe, zwróciłem się do wdowiego syna, aby coś z tą jazdą wykombinować. „Dobrze, dobrze, tylko trzeba posłać na portrerę po konie“. Cała ta sprawa wlokła się do drugiej popołudniu, wreszcie załadowaliśmy pijanego Grzeszczeszyna na wóz i ruszyliśmy w drogę. Usnął natychmiast. Para tłustych koni ciągnęła nas po drodze pełnej rozpadlin, rozmokłej jeszcze i stromej. Otaczały nas gęstwą obrosłe pagóry