Wsiadłem na konia, znacząco poprawiłem rewolwer i odjechaliśmy żegnani wściekłemi okrzykami tych koboklerskich handełesów. Było bardzo późno, około dziesiątej zrana i odrazu ruszyliśmy dość ostro, tembardziej, że droga jakoś szerzej i weselej biegła przez dżungle, ale i las był jakby nie tak skołtuniony, gęstość jego posiadała pewien umiar, który dozwalał objąć okiem pole widzenia, coś zauważyć, odróżnić. Przedewszystkiem nie czuło się nad głową ciężaru poplątanych pnączów i przykrego mroku, wzrok wzniesiony kugórze nie napotykał oporu, widać było niebo i zdawające się je podpierać bujne czuby drzew. Urodę i egzotyzm tego dziewiczego lasu podkreślało życie stworzeń. Co chwila niezgrabnym lotem przelatywały z gałęzi na gałąź skrzeczące tukany, wrzaskliwe papugi targały również dostojną ciszę, smukła i zgrabna dzika kura biegła długą chwilę przed nami, aż uskoczyła w bok, w gęstwę. Wysoko, z gałęzi zwisały podłużne worki gniazd ptasich, spod nóg końskich zrywały się różnobarwne roje motyli i drgały w powietrzu niby kolorowe skrawki perkalu. Grzeszczeszyn jechał obok mnie, żałośnie rozwodził się nad stratą aparatu, zwolna począł mnie zasypywać mnóstwem najrozmaitszych informacyj, tyczących tajemnic dżungli, kazał mi zapisywać to co mówił, wkońcu wskazał na jakiś krzak i powiedział:
— Niech pan zawsze pamięta! Jeśli tego koń się nażre, to za dwie godziny już po nim!
— Niech pan mi takich rzeczy nie opowiada. Od kilku dni ciągle widzę konie zrywające listki tego krzaka — powiedziałem.
— Ach, to coś innego... przecież różne rośliny są do siebie podobne... A wie pan co konie najbardziej lubią? To liście palmy!
— No tak, ale chyba rzadko je jedzą.
— Ależ panie... ciągle, ciągle!
— Panie, przecież liście palmy rosną na samym czubku drzewa, więc jakże koń tam dostanie!
— A, to im się zrywa... a to im się zrywa, panie drogi... tak!
Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/277
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.