Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A co się tak Bełcik przechwalacie swoim majątkiem — krzyknął wesoło starszy Sawczuk. — A myśmy to od was gorsi! Ten pan to chyba mocno napił się czy co, że tak gada! Słuchać tych misjonarzy! A toć to jakieś wycirusy przyjechały i na skórze chłopa chcą się pożywić! Kogo mamy się tam bać... toć taki Kiełta ino o żebractwie myśli... jakby tu jeszcze nowy grosz wyciągnąć! Niech tam się pożywią czasem przy nas. Dla bab tylko oni potrzebni, bo rozrywek na kolońjach niewiele, a baba zawsze lubi przy niedzieli się wystroić, pokazać co ma na sobie i z innemi porajcować, misjonarskiego bajania posłuchać!
Ten i ów z chłopów jeszcze coś zagadał na ten temat, pośmiali się trochę z Grzeszczeszyna i zwolna przeszli na opowiadania wesołych historyj, nie zwracając na niego uwagi. Patrzyłem na Grzeszczeszyna, starając się wyczytać z jego miny co myśli. Twarz miał pogardliwie odętą i patykiem szturchał węgle w ogniu. Co chwila wzruszał ramionami, pociągał nosem i wkońcu niepostrzeżenie wypełzł poza krąg otaczających ognisko. Ogarnęła mnie senność, podniosłem się ociężale i poszedłem do chałupy. Obok skrzynki ze świecą stał Grzeszczeszyn i przeciągał się kapryśnie, niby dziewczyna zrana i po wyjściu z kąpieli. Przy ogniu zagrzałem się i teraz było mi zimno, nadomiar palce u nogi dokuczliwie mnie swędziały. Przysiadłem obok świecy i zacząłem ściągać but. Grzeszczeszyn stał w rozpiętej koszuli, ziewał, drapał się w piersi i patrzył na mnie z nieukrywaną antypatją. Milczeliśmy jednak. W kuchni, za ścianą ktoś westchnął. Pokuśtykałem i zajrzałem przez niedomknięte drzwi. Pośrodku, na glinianem wzniesieniu tliły się drzewne polana i w ich nikłym blasku widać było śpiące na ławach kobiety. Zawróciłem, usiadłem i zacząłem oglądać palce u nogi. Tuż pod paznokciem wielkiego palca czernił się nikły punkcik otoczony różową obwódką.
— Co może być takiego? — zwróciłem się do Grzeszczeszyna.