Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jała mnie posępnym korowodem, udając się ze świecą na spoczynek. Pochylił się nade mną Dąbski i widząc, że nie śpię, zapytał:
— Co to, bez kolacji pan dzisiaj? Jak tam było u Brzezińskiego?
— To jakieś bydlę, ten pański Brzeziński — odpowiedziałem gniewnie.
— To wielki szlachcic... inteligent, wstydzi się Polski, ciągle o tem mówi... A coście się przemówili?
— Głupstwo, trochę go tam obrugałem...
— Dobrześ pan zrobił, bo to kawał drania.
Zza pleców Dąbskiego wychylił się z niewyraźną miną Grzeszczeszyn, spojrzał na mnie ciekawie, jakby mnie spotkał jakiś krwawy wypadek.
— Dlaczego pan ze mną nie wyszedł, tylkoś został pan z tymi szelmami? — warknąłem znad koca.
— E, bo pan się na nich tak przejechał... przecież to ksiądz, panie!... A Brzeziński, to urzędnik brazylijski... krzyczał, że pociągnie pana do odpowiedzialności!
— Pytam się pana, dlaczego pan ze mną nie wyszedł... gdzie ta pańska sztama?
— Ale, pan taki porywczy... z ludźmi trzeba trochę dyplomacji... musiałem ich ugładzić, żeby tu panu jeszcze nie narobili bigosu! Dobranoc, jutro pogadamy!
— Idź pan spać, panie Grzeszczeszyn, niech pana szlag trafi!
— Ale pan porywczy... ojej! zaraz szlag... broniłem pana... przecież to sługa boży, święcenia kapłańskie posiada.
Wyszedł mrucząc coś jeszcze. Grzązłem coraz bardziej. Żeby już wkońcu ruszyć dalej. Kiedy zeszedłem rano na śniadanie, stałem się przedmiotem ogólnego zainteresowania. Była niedziela, kuchnia jakotako uprzątnięta, nastrój próżniactwa. Piłem kawę, pełen jeszcze niesmaku z wczorajszej wizyty,