Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

francuskiego kucharza ale mieszka nędznie, rzadko wyjeżdża ze swej pustelni. Jest świetnym strzelcem. Jako kapitan z czasów wielkiej wojny posiada kilka orderów, sam sprawuje sądy. Niedawno zastrzelił jakiegoś kabokla ze swej służby i miał o to wiele nieprzyjemności, ale przecież w Brazylji człowiek bogaty nie jest zbrodniarzem. Tak to sobie życie urządził. Jeżdżą tam do niego różni, nawet podobno jest gościnny, ale niemiły i arbitralny. Od czasu zastrzelenia tego kabokla, szykują się tu na niego, ale podobno trudny jest do załapania na muszkę. — Na mnie ten widok sprawia wstrętne wrażenie, a na panu?
— Tak, to jest taki sztuczny romantyzm; daleko i niewygodnie, przytem — prawdopodobnie brzydko.
— O, to jest prawdziwy arystokrata, moi panowie — wtrącił Grzeszczeszyn. — Nienawidzi blichtru, przegniła Europa go nudzi, ale jest pobożny i hojny dla kleru.
Rozmowa się urwała. Dość długo widoczne było miejsce pobytu francuskiego arystokraty. Niesmaczna historja. Wystarczyło tam spojrzeć, żeby sobie obrzydzić to antypatyczne miejsce.
— Szkoda, że pan się przedwczoraj źle czuł wieczorem — powiada do mnie Wójcik, nacierając koniem. — Nawet chciałem do pana po zebraniu przyjść, ale Grzeszczeszyn powiedział, że pan taki chory i wogóle... A ludzie chcieli z panem pogadać, wypytać o Polskę.
— A... tak, rzeczywiście trudno mi było — wie pan... I jednocześnie patrzę na Grzeszczeszyna. Ale widzę tylko jego skrzywione plecy i zarośnięty karczek chłystka. Siedział półdupkiem na siodle i jechał uporczywie przodem. Musiał się jeszcze wtedy wymknąć, kiedy zasnąłem. Kreatura, psiakrew!
Zgrzany i zły, zmęczony jednostajnością pejzażu, jechałem w milczeniu. Wyjechaliśmy na płaszczyznę porosłą potężnym borem; szeroka ścieżka wiła się między wysoką, wypłowiałą i suchą trawą, a dalej, po obu stronach mroczniały chłodne ściany dżungli. Właśnie mijaliśmy granicę indyjskich terenów, jak