Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zsiadłem i przeprowadziłem go za uzdę przez furtkę. Próbowałem wsiąść: rzucał i podskakiwał. Podszedł Smyk, przytrzymał go, wsiadłem. Ogromnie ciągnęło go w stronę przeciwną, niż go kierowałem. Było bardzo gorąco i już się zgrzałem. Uderzyłem go dwa razy batem po pysku, przysiadł na zadzie i poszedł gdzie chciałem. Wypadało mi przejechać plac, tuż przed szkołą, aby wyjechać na drogę. Obok szkoły znienacka skręcił w stronę furtki, minął ją truchtem i zatrzymał się przed domem Janickiego. Tutaj obaj chwilę odpoczywaliśmy. Wyszedł Janicki, usiadł na schodkach i paląc papierosa, przyglądał się jak wódz defiladzie. W oknach szkoły tłoczyły się dzieciaki, rzucając rozmaite rady pod moim adresem. Obtarłem pot z twarzy i pogładziłem bura po pysku. Robiłem tak zwykle, aby uspokoić konia. Ale konia, a nie to... to ścierwo! Stale trzymał się tak aby zadem stać do furtki. Obok Janickiego stanęła jakaś niebrzydka kobieta. Uderzyłem bydlę znów batem po pysku. Okręcił się gwałtownie kilka razy i znów stanął tyłem do furtki. Było mi bardzo przykro. Ze szkoły biegł Stachurski i zbliżył się do mnie, krzycząc:
— Co pan tego Smykowego bura wziął! przecież to djabeł, zostaw go pan!
Odpowiedziałem mu, że muszę na nim pojechać.
Stachurski chwycił go za wędzidło i wyprowadził „nas“ przez furtkę, poczem ją zamknął. Bur stał w miejscu i tulił uszy. Do płotu zbliżał się Janicki, kobieta, Stachurski już stał, biegała dzieciarnia. Zdaleka widziałem grupę ludzi przed wendą: Suchodolski & Srokoń. Bębniłem palcami w siodło i pogwizdywałem niemelodyjnie. Z nieba sączył się żar, ale tłum przy płocie trwał. W ręku miałem szikotę, brazylijski bat, z żelaznem kółkiem przy rękojeści. Tem kółkiem, zapominając o wszelkich towarzystwach opieki nad zwierzętami, począłem prać bydlę po pysku. Jakże się wierci... jakże nieudolnie stara się stanąć dęba… ugina przednie nogi, kręci się w kółko, stara