Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

by. Seniuk powinien być zadowolony, że go nie zabrali do więzienia. Zabił Brazyljanina. Nie trzeba się w to wtrącać, radzę panu. Wszystko się odbyło jak potrzeba!
Nieoczekiwanie musiałem coś odpowiedzieć.
— Tak, ale podobno bili dzieci i kobiety i rabowali.
— Czy pan to widział?
— Opowiadali mi o tem.
— Proszę pana, my tutaj jedziemy sobie prywatnie i tak też się rozstańmy. Ja nie chcę od pana żądać wyjaśnień urzędowo. Jest pan cudzoziemcem i nie należy się wtrącać w sprawy, o których się nie ma pojęcia!
Delegat pognał konia i wszyscy pędziliśmy w nieprzyjemnem milczeniu. Tak się skończyła ta idjotyczna rozmowa, w której mimowoli musiałem wziąć udział. Dziewczynka wyminęła nas i po chwili razem z ojcem znikła nam z oczu. W pewnej chwili zrównałem się z Grzeszczeszynem. Zagadnął mnie troskliwie:
— Pewnie się pan odparzył, bo jak kto nieprzyzwyczajony do konia i to w takie gorąco, to może sobie bólu narobić. W Terezinie zrobię panu okłady z hervy i jutro będzie pan zdrów. Patrz pan jaki ładny widok, Brazylja to kraj, psiakrew, tylko ludzie dranie. Ta rzeczka nazywa się Rio de Cavalhos, rzeka końska, mała rzeczka, ale ładna.
— Gdzież panu znów ta rzeczka tak się nazywa! — wykrzyknął Seniuk. — To jest Riozinho i nic więcej, wiem chyba lepiej od pana, bom się tu urodził!
Grzeszczeszyn uśmiechnął się do mnie porozumiewawczo. Nie pojąłem tego. Kiedy sobie uświadomiłem, że cała poprzednia rozmowa z delegatem, i to co sobie powiedzieli na ostatku ci dwaj odbyło się w dżungli, z którą się zetknąłem po raz pierwszy, że głupstwo przechodziło z ust do ust ludzi jadących w podrygach, otoczonych rozbestwionym kolorytem słońca i zieleni, — pomyślałem sobie, że spotkać się można z brednią w najbardziej nieprzewidzianych warunkach; słowem byłem