Strona:Zacharyasiewicz - Zakopane Skarby.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

podróżą mocno zmęczony. Wkrótce sen sklei! młode powieki moje, a w e śnie widziałem konającego szlachcica i słyszałem melodyę: requiem aeternam.
Pan Kajetan potarł się po czuprynie na znak, że opowiadanie pana Krzysztofa mocno go bawi, a zerknąwszy z ukosa na pannę Klarę, wlepił znów w twarz opowiadającego siwe wypukłe oczy swoje. Po krótkiej przerwie mówił znów pan Krzysztof:
— Mimo tak strasznych snów, musiałem jednak spać długo i smacznie, bo już było sporo po południu, kiedy mnie ojciec obudził. Przyniósł mi kawał mięsa i mleka ciepłego garnuszek i nakazał mi, abym się cicho sprawował. Podjadłszy sobie, zasnąłem znów i byłbym może spał do rana, gdyby mnie nie był zbudził jakiś stuk w izbie chorego. Porwałem się na nogi i zacząłem pod drzwiami podsłuchywać. Słyszałem znów głos chorego: „Sprawa?“ — „W ziemi“, odpowiedział mój ojciec. Dalej już dobrze dosłyszeć nie mogłem, ho mówili, ale z trzeszczenia łóżka w nosiłem, że chory w stać usiłował, do czego mój ojciec zdawał się mu pomagać. Wreszcie słyszałem stękania i westchnienia, jak kiedy ktoś jaki ciężar bierze na plecy — słyszałem, jak otworzono drzwi izdebki na oścież... a za niejaki czas widniałem mego ojca, niosącego pod moje okno na plecach swoich chorego.
Pan Krzysztof odpoczął i spojrzał po nad głowę na konterfekt w czarnych ramach.
— To było okropne! — zawołały kobiety i wzdrygnęły się.