Strona:Zacharyasiewicz - Nowele i opowiadania.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— I to nie rekomendacya, panie Włochu — zawołał Wilga miodkiem podochocony, — lepiéj powiedz mi: Jestem poczciwy człowiek i przychodzę z Marcinem Wilgą wypić szklankę miodku i trochę pogwarzyć. Ot siadaj!
Włoch spojrzał po kątach izdebki, ale prócz czarnych oczek Dorotki i grubéj na stole leżącéj maczugi nic więcéj nie ujrzał, coby mu jego zamiary ułatwić mogło. Ale ani oczka Dorotki, ani gruba maczuga nie stosowały się jakoś do jego zamiarów. Zebrawszy się jednak na odwagę, siadł na stołku koło pana Marcina i począł mówić w tym sensie, jakoby król jegomość, łaskaw zawsze na zasłużoną Rzeczypospolitéj szlachtę, dowiadywał się o tych, którzyby najbliższe mieli prawo do jego łaskawego serca. Zmierzył przytém prawe ramię pana Marcina i rzekł:
— Przecież Wasze nie byłeś u konfederatów?
— Nie — odpowiedział Wilga — mea culpa, nie mogłem im służyć. Tarłowczyk odjął mi rękę tak sprawnie, jak cerulik. Zresztą nie wiem, na co to waści się przyda wiedzieć z kim lub za kim ja trzymam. Trzymam z Bogiem i Rzecząpospolitą, a kto przeciw nim, ten nieprzyjaciel. Starostw nie potrzebuję, mam kawałek chleba. Nie mnie kaptować, panie Włochu, i kwita. In vino veritas. Chciałeś prawdy, to ją masz.
Rzekłszy to rzucił pan Wilga do koła bystrém okiem, a Włochowi zdawało się, że z jakąś dziwną rozkoszą spoczął na maczudze, co na stole leżała. Nieprzyjemny dreszcz przeszedł mu po ciele, począwszy od grzbietu aż do wielkiego palca prawéj nogi. Wstał i pożegnał szlach-