poruszyć! — wołał rozwścieklony. — Gonić! Chwytać! Sprowadzić go! Rzucę kiesę złota! Dostawcie mi żywego... lub trupa! Słyszycie? Żywego lub trupa!
Nagle stanął w progu blady zakonnik, wysoki, z długą siwą brodą i głuchym ale donośnym głosem wymówił:
— Panie szambelanie, matka twoja Bogu pobożnego oddała ducha. Módlcie się!
Służba na kolana upadła. Szambelan stał nieruchomy, sinoblady — a tupet upudrowany dźwigał się niby na jego występnej głowie.
Połysnęło krwawo — zagrzmiało. Przez okno wyparte wpadł wicher i światła pogasił.
Ciemność w koło zaległa.
Do starej, z dawnych czasów baszty przytykał dwór nowszy, obszerny.
W baszcie był pokój ośmiokątny z dwoma oknami wązkiemi, w łęk zakończonemi. Na ścianach wisiała broń różna, rogi jelenie i sarnie. Po nad łóżkiem kilimkiem przykrytem, krucyfiks i obraz Matki Boskiej berdyczowskiej.
Była godzina poranna. Deszcze w nocy spadłe całą orzeźwiły przyrodę. Liście drzew, krzewów i trawy w słonecznem promieniu kroplistemi połyskiwały brylantami. Na gałęziach starej lipy przy baszcie, ptaszęta mokre jeszcze strzepywały skrzydełka. Okoliczny obraz sielski w cudne przebrał się barwy.