Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rych strzelały bystre, ciemne oczy. Wyraz twarzy był męzki i silny; koło ust zarysował się lekki cień smutku, lecz z całą twarzą był jakoś w nieporozumieniu, która oznaczała wesoły, otwarty umysł. Patrzał przed siebie oczyma na pól zmrużonemi bez najmniejszego zajęcia, jak człowiek, który wiele już widział i dla którego nic nie ma nowego. Na koźle siedział stary sługa, którego twarz w tak dziwne ułożyła się fałdy, jakby od urodzenia milczał i swojej fizjonomji w żaden ruch nie wprawiał. Był to istny obraz wiecznego milczenia.
Droga szła ponad brzegiem stawu. Konie postępowały zwolna w — grząskim piasku, a podróżnemu wcale nie chodziło o pośpiech. Oparł się wygodnie o poduszki dorożki, paląc z wszelkim konfortem amerykańskie cygaro.
— Cóż, Soroka! — zawołał za chwilę na służącego — obiecałeś się wyspowiadać tutaj... Rozstrząsłeś sumienie?
Ułożona w podłużne fałdy twarz starego Soroki zaruszała się trochę, z pod jego siwych, obwisłych wąsów wydobył się jakiś szmer, głuchy, niezrozumiały, i znowu wszystko ucichło.
— Cóż cię tam znowu napadło, Soroka! — ozwał się podróżny, który, jak widać, począł się nudzić z swojemi myślami.
— Napadło, napadło — mruknął stary — nie tylko mnie napada, napada i drugich.
Podróżny uśmiechnął się; widać było, że ta poufna konwersacja poczyna go bawić.
— Więc sądzisz, że mnie napadło, kochany Soroczko! — rzekł podróżny, wydmuchując całą chmurę dymu.
— A jużci nie mnie — odburknął Soroka — bo ja ot... Soroka, a panycz pan —
Podróżny rzucił cygaro i począł gwizdać arję z «Cara i cieśli». Soroka obrócił się półtwarzą, okazał grube fałdy milczącej swojej fizjonomji, pokiwał głową i mruknął:
— Już to ostatnie głupstwo, co robię! Będę miał rozum, będę — bo już czas.
Rzekłszy to, począł zwolna układać inaczej swoją twarz pomarszczoną. Spływające na dół wiecznego milczenia fałdy zaczęły się powoli podnosić, zaokrąglać; szerokie jego usta zwężały się coraz więcej, przeszły z elipsy w małe okrąglutkie kółko, z którego nagle wyleciała ulubiona jego melodja. Zrazu nieco ciszej, jednak w drugim i trzecim takcie już gwizdał Soroka na całe gardło, aż się po wodach stawu rozlegało.
Był to jakiś oryginalny, kapryśny djalog starego sługi ze swoim trzydziestoletnim «panyczem». Rozumie się, że arja opery musiała ustąpić silnej, stepowej dumie. Podróżny ro-