Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ją za wymysł wcale niepotrzebny; z szczególnego jednak afektu dla swego przyjaciela, pozwalał czasami na ten jego ulubiony specjał poobiedni. I ksiądz proboszcz był tego samego co staruszek zdania, ale zdanie to nie miało tutaj wielkiego znaczenia, bo mówiąc contra fajce, mówił pro domo sua poczciwy kapłan, wielki amator tabaczki, która według niego miała krew oczyścić i pamięć wzmacniać. Mimo to słynął starowina z swojej krótkiej pamięci.
Na nizkim taboreciku, po lewej ręce staruszka, oparta o poręcz jego krzesła, siedziała młoda, piękna kobieta. Dziwnie kontrastowała jej młodość w tem poważnem zgromadzeniu. Włosy miała ciemne, połyskujące, oczy przytem niebieskie, osłonione jakąś mgłą młodych, smutnych marzeń. Zdawało się, że dla tych młodych marzeń nie było już miejsca w jej życiu. Patrzyła na nie jak na kwiaty bez życia i woni, zasuszone w książce pamiątek. Głowę pochyliła na ramię staruszka; usta jej piękne, różowe, dotykały się jego wyschłej ręki, a pierś jej pełna, podniesiona lekkiem westchnieniem. zdawała się snuć z siebie jakieś dziwne, urocze obrazy, do których boleśnie uśmiechały się jej usta. Za nią przy oknie stał młody lekarz, którego już widzieliśmy w Radziejewie. Patrzył przez okno, chociaż prócz gęstych liści kasztanów nic ztamtąd nie widział.
Na ścianach tej małej izdebki porozwieszane były wizerunki dawnych Radziejewa dziedziców..Trzy strzały, umieszczone przy każdym u góry, oznaczyły ród Dębiczów. Obok nich wisiały wizerunki Stefana Batorego w różnych wydaniach i różnej wielkości. Był to ulubiony król naszego staruszka. Od lat kilkunastu pracował on nad obszernym poematem, którego przedmiotem miał być król Batory.
Cała atmosfera tego pokoiku była jakoś duszna i przyćmiona. Liście kasztanów zasłaniały okno do połowy, a wysokie krzaki agrestu i malin stykały się z niemi. Zielonawe, zimne światło wciskało się przez nie do izdebki i oblekało wszystko wewnątrz jakimś zimnym, melancholijnym pokostem. Do tego czyste, majowe niebo, zachmurzyło się posępnie; duszna cisza była w powietrzu.
Mieszkańcy tego dworka schadzali się tutaj codziennnie; po spożyciu bożych darów przy obiedzie na tak zwane «spiritualia», jak się wyrażał sędziwy staruszek. Myślałby kto z dzisiejszych ludzi, że owe «spiritualia» składały się z jakich wódek holenderskich, albo że przynajmniej podawano tutaj «chasse-café». Wielki to byłby błąd. Owe «spiritualia», na które staruszek po każdym obiedzie domowych i gości zapraszał do swojej izdebki, był to wielki akt łaski z jego strony, bo do tego pokoiku w innym czasie nikt nie mógł mieć przystępu. Była to świątynia, poświęcona muzom