Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/346

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
EPILOG.


Najbardziej z wszystkich ugiął się pod ciosem tych smutnych wypadków poczciwy Mietlica. Biedny prostaczek nie miał się na czem oprzeć. W szale boleści zwątpił o Bogu, bluźnił samemu sobie, wybił żonkę i byłby może na luterską wiarę przeszedł, gdyby ksiądz Maciej nie był go w samą porę zgromił. Potem postanowił zostać pustelnikiem, jak to w dawnych czasach praktykowano. Uciekając tym sposobem od świata i żonki, wybrał już był sobie śród błot wielpolskich mały ostrów, gdzie chciał sobie szałas z chrustu wystawić. Ale domek zegarmistrza nie dał mu potrzebnego do takiego życia pokoju. Na nieszczęście kupił go na licytacji na spółkę z Jerzym. Do tego młody Warner, porządkując papiery ojca, znalazł w nich zapisane dwa tysiące talarów Jerzemu do znajomego mu użytku. Stary negocjant w jakiejś szczęśliwej chwili zapisał to, ale dla okrągłości liczby urwał pięćset talarów. Jerzy nie chciał tego przyjąć i po długich targach przeniósł wreszcie tę sumę na rzecz domku zegarmistrza. Taki skład rzeczy wywołał Mietlicę z błot dąbczyńskich i pogodził go ze światem i żonką. Wziął się zaraz do murowania nowego domu. I gdy już właśnie przy pomocy Grzanki mury na piąterko pociągnął, wrócił zegarmistrz w tej samej granatowej czamarze i czapce trójgraniastej, i tak jakoś zdrów i wesół wyglądał, jakby dopiero wczoraj się rozstał ze swymi przyjaciółmi. Dwa dni płakali przyjaciele za tymi, którzy pomarli, a trzy dni następnych cieszyli się, że ich Bóg wszechmocny znowu razem sprowadził.
— Wierzaj mi Jakubie — mówił zegarmistrz, ocierając łzy — nie bardzo to źle się stało, że człowieka przytrzymali. Już to Bóg tak zrządza, że nie ma złego, coby na dobre