Jeszcze jedna, daleko groźniejsza mara dręczyła naszego biednego bohatera. Jakieś dziwne obrazy dawnych jego marzeń stawały mu przed oczyma. Z ciemnych kątów samotnej idebki występowały do niego jakieś groźne postacie. Jedne miały na twarzy wyraz gniewu, ręce ich były do góry wzniesione — inne zakryły twarze w szaty żałobne i ze złożonemi na piersiach rękami stanęły przed nim jak posągi smutku i żałoby. I zdawało mu się, że słyszy z ich ust słowa:
— Tyś nas dawniej tak kochał! Dałeś nam ogień twego serca na wieczną ofiarę, a dzisiaj stałeś się nam niewiernym! Myśmy cieszyli się naszym wyznawcą na tej biednej, nieszczęśliwej ziemi, a tyś sobie wybrał innego boga, któremu oddajesz cześć bałwochwalczą! Ten nowy bóg sprowadzi cię z drogi, na którą wszedłeś z cierniowym wieńcem na głowie — bo on może ci dać tylko wieniec z róż wonnych, których woń nie jest dla nas!
A gdy się bliżej tym poważnym postaciom przypatrzył, poznał w nich posągi Mieczysławów, Bolesławów i Batorych, które niegdyś tak gorącem umiłował sercem. Przypomniał sobie wszystkie swoje marzenia z dni młodocianych, a gdy dzisiaj na siebie się popatrzył, zdawało się mu, że się stał odstępcą, że egoizm jego rozniecił mu w sercu te uczucia, któremi dzisiaj serce swoje napełnił; że dla pierwotnych ślubów swoich powinien uczynić ofiarę z tego, co zwyczajni ludzie zowią najwyższem szczęściem na ziemi.
Takie dziwne, chorobliwe mary straszyły go prawie co dnia, zacząwszy od rana aż do godziny czwartej z południa. W tym to czasie zazwyczaj turkotał ekwipażyk Janiny po bruku ulicy, a śliczna jak anioł dziewica drobną swoją rączkę przyciskała do ust różanych i ukochanej Pampie swojej posyłała serdeczne pocałunki. W takim razie uciekały w nieładzie owe kamienne, żałobne posągi i kryły się po kątach, a na tronie złocistym, z pękiem strzał w ręku, wjeżdżał do samotnej izdebki ów bożek maleńki, któremu skromna matka oczy zawiązała, aby się nie patrzył na szały jej serca. Była to zazwyczaj najszczęśliwsza chwila w tem samotnem życiu naszego bohatera. Był on święcie przekonany o miłości Janiny — hrabia Leon był wtedy najszczerszym przyjacielem — a pająk krzyżowy, rozstawiając sieci pod belkiem, nie miał żadnych złych zamiarów na biedne muszki, prócz tego, aby swoją kochankę-kokietkę tem silniej do siebie przywiązać!
Dzisiaj miał on wyjść z tej izdebki, miał widzieć Janinę, z nią mówić — jakże to za wiele na jedno serce! Jakże drogi byłby mu w tej chwili przyjaciel, któremu mógłby całą swą duszę odsłonić! A marzyciele nie tak łatwo
Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/281
Wygląd
Ta strona została przepisana.