ludzi. Mial przy tej sposobności szeroką do nich przemowę, a że w tej przemowie, wyrecytowanej w obec licznej publiczności, mógł tylko mówić ze stanowiska czysto ludzkiego, podjął więc teraz ten przedmiot jeszcze raz na nowo, aby w mniejszem kółku rozszerzyć go i uzupełnić.
Dowiedziawszy się, że nowożeńcom wyznaczył ojciec majątek gdzieś tam w polskiej ziemi, pomiędzy papistami, począł szeroko mówić o ich powołaniu; przyrównał ich do do dwóch błędnych owieczek, które idą między wilki — to znowu do gwiazd bliźniaczych, które świecić mają na horyzoncie ciemnoty i przesądów. I za obowiązek położył im, aby oczyszczone, racjonalne prawdy rozszerzali, aby wybierając się z kraju, wzięli z sobą kadry przyszłego, nowego społeczeństwa, to jest: sługi, oficjalistów i nauczycieli do szkółki, za pomocą których zorganizuje się nowe ogniwo ludzkości i do wielkiej przyłączy się ojczyzny.
I nim skończyć zdołał, powstał jeden z emerytowanych profesorów ze swoją «absolutną ideą», która według niego poprowadzi nowożeńców na wschód, aby dać o sobie świadectwo. Matyldę i Waltera nazwał dziećmi tej idei absolutnej, która ich bierze pod swoje skrzydła opiekuńcze.
Drugi emeryt znowu mu się sprzeciwił jak pierwszym razem, pytając się, dla czego ta idea absolutna nie prowadzi dzieci swoich do Alzacji, którą tak bezczelnie wzięli Francuzi, a która przecież nie jest ziemią francuzką. Przerwał mu ten spór były radca marynarki, przyrównując nowożeńców do błękitnej fali morza, która coraz więcej wciska się w ziemię wschodu, aby tam kiedyś nowe utworzyć morze, a przynajmniej jaką spokojną i zaciszną odnogę.
Malutki, z ogoloną twarzą ekonomista, nie dał dokończyć byłemu radcy marynarki, nazywając jego słowa zbyt poetyczne, nierealne. On nie widział w młodej parze, idącej na wschód, nic więcej, jak nową filję wielkiego, przemysłowego warsztatu narodowego, która ma obowiązek przedstawiać u obcych tegoż ajencję. Jej staraniem ma tam być, aby surowe produkta od tambylców jak najtaniej nabyć, a w zamian przemysł narodowy jak najdrożej sprzedać. Gdy na to pan Tamimischel w długiej weście o zielonych kwiateczkach na całe gardło się roześmiał i dowodzić zaczął, że slavus tyle znaczy co sclavus, podochocony już nieco gospodarz powstał z miejsca i zawołał:
— Panowie! Mufkę, mój najwierniejszy służący śmieje się ot tam. O zakład idę, moi panowie, że się z was śmieje. Bo też prawdę powiedziawszy, wasza uczona paplanina i trzech groszy nie warta. Jeden mówi o jakichś gwiazdach bliźniętach, które jak um i rozum idą na wschód — trzeciemu morze po głowie hula, a co kochany mój przy-
Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/270
Wygląd
Ta strona została przepisana.