Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.2.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dostojników, które w służbie Rzeczypospolitej pomarszczyły się nieznośnie... Nieprawdaż, wojewodo? Czy pozwalasz na tę służbę naszą... około dobra publicznego?... Czyż my, rozweselając wasze czoła rączką i szczebiotaniem, nie przyczyniamy się także dobru publicznemu?...
Rzekłszy to, podała wojewodzie małą rączkę, którą wojewoda z wielkim afektem uścisnął.
— Taka rączka — rzekł z uśmiechem słodkim — może nietylko zmarszczki naszego zamyślonego czoła wygładzić, ale mogłaby zastąpić Neptuna, o którym prawili poeci rzymscy, że wzburzone morza bałwany swoją ręką napowrót wygładza.
— Zlituj się, wojewodo — szczebiotała dalej starościna — nie mów tak głośno, aby podkomorzyna nie usłyszała.
— Nie widzę w tem żadnego niebezpieczeństwa. Cóż mają moje słowa do podkomorzyny?
— Mówiliśmy o słodkich obowiązkach kobiety wygładzania zmarszczków na czole dostojnika... Podkomorzyna często to samo powtarza. Tymczasem, wojewodo, użyłeś fatalnego przyrównania o bałwanach...
— Jak zawsze, tak i teraz jesteś pani dowcipną i złośliwą. Czy nie czujesz pani, że tu gorąco? — zapytał zwrócony do Krystyny, która z uśmiechem przysłuchiwała się tej rozmowie.
— Jest gorąco odpowiedziała Krystyna z żar-