Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.2.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

spokojnie spożyć to, cośmy im rzucili?... Ziarno niezgody posiane, byle tylko samozwańce-obrońcy nie wyplenili go!...
Szlachcic siwy dumał długo nad tą wysoką polityką trabantów różnych stronictw.
— Zdaje mi się, że jestem za stary — ozwał się po chwili — i nie rozumiem tego, co waćpanowie tutaj mówicie. Jeżeli ktoś psa uderzy, to pies wyszczerza zęby, ale nie kładzie się na ziemi.
— Za pozwoleniem, mości panie — przerwał starosta. — Jeżeli się nie czuje na siłach, że zmoże napastnika, to się właśnie kładzie na ziemi i czeka, aż będzie chwila po temu, by wstać...
— O wielki Boże! — zawołał siwy szlachcic i wyschłe ręce wzniósł do góry. — O wielki Boże! Toż już do tego przyszło, aby Rzeczpospolita, jak pies-mizerak kładła się na ziemi, gdy inni nogami po niej depcą?... A gdzież jest wstyd, a gdzie honor tych przodków, którzy tylko umieli zwyciężyć lub zginąć?...
— To są słowa, czcze słowa, mości panie Błażeju — odparł starosta, odwracając się.
— Słowa takie słyszeliśmy w Barze, a te słowa zgubiły nas! — odparł gruby towarzysz jego.
— I jeszcze nieraz zgubią nas, gdy nie będziemy umieli zastosować się do ogólnej sytuacyi politycznej Europy i tam w grze dyplomatycznej szukać zwy-