Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.2.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zaledwie w paręset koni puścił się zbrojny oddział przez Dniestr. Na drugim brzegu stało wojsko austryackie.
— Tam do kata! — zawołał szpakowaty towarzysz do swego również szpakowatego sąsiada — tam do kata! Patrzaj Szucki, z jaką paradą na nas czekają!
— Zapewne dowiedzieli się, że Janusz Korwin do Polski idzie — odpowiedział z żartobliwym uśmiechem Szucki.
Korwin uśmiechnął się boleśnie i rzekł do towarzysza:
— Nieszczęście zrównało nas!
W tej chwili dwóch najbliższych towarzyszów wysunęło się z szeregu naprzód.
— Patrz Szucki — zawołał Korwin — jak tamte młokosy chcą pierwej stanąć na ziemi polskiej od Korwina!... Któż wy jesteście?... Co za herb? — zwrócił zapytanie do przodujących.
— My herbu nie mamy! — odpowiedzieli młodzi ludzie. — Jeden z nas jest synem cechmistrza mieczników, a drugi synem cechmistrza rzeźników z Warszawy.
— Tam do kata! — zawołał Korwin. — A kto was nauczył kochać Polskę?
— Nieszczęście i klęski — odpowiedział Szucki nauczyły ich kochać Polskę, a nas nauczyły — przyjąć ich do siebie!