Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.1.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nunia tak zawsze wesołą i szczęśliwą. Tam przecież nie było ani zabaw takich, jak tutaj, ani takich ładnych ludzi, jakich tutaj codziennie widzimy. Jest tyle ładnych kościołów, aż się dusza raduje, gdy człowiek modlitwę odmawia. Nasz organista zazwyczaj tylko jedną pieśń śpiewa i to, gdy się upije, przez nos zaciąga, a tu śpiewają codzień inaczej i grają, jak w niebie anieli. Czegoż się smucić i myślami głowę suszyć?
Krystyna uśmiechnęła się, zwróciła na towarzyszkę ciemnoszafirowe oczy i rzekła:
— Czyż niema tutaj nad czem myśleć? Każdy dzień daje nam coś do myślenia. Alboż ty nie wiesz, kochana Anastazyo, że gdy wrócimy w nasze góry, to już nie będziemy w Polsce? Będziemy już, jak w obcym kraju!
— Co też panunia mówi? To obraza Boga! Alboż te góry nasze zmienią się do tego czasy? Czyż lasy i potoki inaczej mówić będą, niż szumiały do tych, gdyśmy szły do tego wzgórza z krzyżem, na którym Zbawiciel nasz jest przybity?
— Lasy, góry i potoki będą do nas mówiły tą samą mową, jak dawniej, ale należą one już do innego pana!
— Jezusie Milatyński! Co też panunia prawi? Któż może wziąć to, co najprzód Pana Boga, a potem panuni i pana Janusza?
Krystyna spojrzała litościwem okiem na sługę,