Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.1.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Starościny czoło zaczęło się fałdować. Patrzała niejaki czas w milczeniu na Krystynę.
Krystyna była słusznego wzrostu. Jasne włosy miała związane w gruby węzeł, z którego w naturalnych kędziorach spadały na białą, jak lilia, szyję. Twarz jej była podłużna, z bladym, liliowym rumieńcem. Oczy duże, ciemno-szafirowe, wpadające w barwę fiołka, patrzały z jakimś smutkiem i tęsknotą przed siebie. W zupełnej zgodzie z oczami był wyraz ust, pięknie wykrojonych, koło których wił się łagodny uśmiech cierpienia.
Ubiór jej był prosty, ale tak harmoniował z całą jej postacią, że każdy inny byłby niestosowny. Długa, prawie zupełnie biała, z przezroczystej tkaniny suknia owijała jej smukłą kibić i w grubych przegubach spływała aż po końce nadzwyczaj zgrabnych, białych trzewiczków. Tylko bystrzejsze oko mogło na tej tkaninie dojrzeć drobne, fiołkowe kwiateczki, które przy pierwszem wrażeniu zupełnie nikły, zostawiając na sukni ślady mgły błękitnawej, jaka zazwyczaj oddalające się przedmioty otacza. Bo też w istocie cała postać Krystyny sprawiała podobne wrażenie. Zdawało się, że ta wątła postać tylko na chwilę do nas z nieba się spuściła, dokąd wracając napowrót, oddala się od nas coraz więcej, aby za chwilę w błękitnawej mgle zupełnie się rozwiać i zniknąć!...
Starościna długi czas patrzała na Krystynę