Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.1.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jeżeli waszmość nic innego nie masz dla mnie, jak tę lichą gadaninę, to niech cię...
Wysunąwszy z dłoni Szuckiego suchą swoją rękę, na której ślady pięciu palców zostały, zawołał palestrant:
— Do dyabłów waść mnie nie odsyłaj, jeśli ja chcę waszmości pomódz do jejmość panny Krystyny z Korwinów...
Wspomnienie Krystyny podziałało magicznie na Szuckiego. Zaparł oddech i szeroko otwartemi oczyma wpatrzył się w palestranta. Skorzystał z tej chwili palestrant, sięgnął po kubek miodu i pociągnął kilka sporych haustów.
— Mówiłem waści — prawił dalej z nieubłaganym spokojem — że cierpliwość bardzo wiele znaczy w życiu człowieka! Gdyby ś. p. jegomość pan Szczęsny Brzostowski nie był aż do końca życia cierpliwy...
Szucki potarł ręką po głowie i szybko powstał z ławy. Oczy jego zaiskrzyły się gniewem.
— Słuchaj waszmość! — zawołał głosem zdeterminowanym — jeżeli ś. p. wasz klient był tak cierpliwy, że wam za życia karku nie skręcił, to ja w jego ślady nie pójdę! Gadaj sobie waszmość zdrów, a mnie puszczaj od siebie!
— Jejmość panna Krystyna z Korwinów... — ozwał się palestrant i zamilkł, patrząc na Szuckiego z uwagą.
— Tam do kata! — krzyknął Szucki, którego