Strona:Z pamiętnika korepetytora.djvu/024

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Odrzuciła woal, na którym osiadł szron, i wbiegła do pokoju dziecka.
Kłamałem. Michaś żył wprawdzie, ale nie było mu lepiej. Nie poznał nawet matki, gdy siadła przy nim. Dopiero, gdym mu na głowie położył świeży lód, począł mrużyć powieki i wpatrywać się w matkę usilnie. Myśl jego natężała się widocznie, walcząc z gorączką i obłędem, usta drgały, uśmiechnął się raz i drugi, a w końcu wargi jego wyszeptały cicho:
— Mama!...
Ona chwyciła go za rękę i przesiedziała przy nim kilka godzin, nie zrzuciwszy nawet kapelusza. Gdym zwrócił na to jej uwagę, odpowiedziała jakby w zamyśleniu:
— Prawda, zapomniałam zdjąć kapelusz...
Skoro go zdjęła, serce ścisnęło mi się dziwnem uczuciem: oto między blond włosami, zdobiącemi jej młodą, piękną głowę, świtały gęsto srebrne nitki. Trzy dni temu może ich tam nie było jeszcze.
Zmieniała teraz sama okłady chłopcu i podawała lekarstwa. On wodził wprawdzie za nią oczyma gdziekolwiek się ruszyła, ale znowu jej nie poznawał. Gorączka zwiększała się. Deklamował w malignie «Dumę o Żółkiewskim» Niemcewicza, którą umiał na pamięć, to odmieniał rozmaite słowa łacińskie. Chwilami musiałem wychodzić z pokoju, bom nie mógł tego słuchać. Gdy był jeszcze zdrów, uczył się w sekrecie ministrantury, chcąc zrobić matce niespodziankę — i teraz dreszcz mnie przejmował, gdym w ciszy wieczornej słyszał to dziecko jedenastoletnie, powtarzające przed śmiercią jednostajnym gasnącym głosem:
Deus meus! Deus meus! Quare me repulisti et quare tristis incedo, dum affligit me inimicus![1]
Płacz matki wtórował tym słowom, poprostu tragicznym...

Była to wigilja Bożego Narodzenia... Z ulicy dochodził gwar ludzki i brzęczenie dzwonków przy sankach. Miasto przybierało

  1. Przypis własny Wikiźródeł „Boże mój, Boże mój, czemu mnie opuściłeś i dlaczego chodzę smutny, gdy trapi mnie nieprzyjaciel!”