Strona:Złoty Jasieńko.djvu/283

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ha! no — stało się — mruknął skonfundowany Sebastyan, to trudno! nie mogłem czekać, a tu, a tego.
— Ale cóż ja pocznę, ja rachowałem na to.
— Przecież panu na kapitałach nie zbywa, cisną się, to pan sobie inny weźmiesz.
— Gdybym był właśnie, czyniąc to dla pana, nie poodprawiał wszystkich i nie ponarażał ich sobie. Przecież nie prosiłem go o to, nie żądałem, mówił Jasieńko. Sam pan oświadczyłeś mi się z tém. Naturalnie myślałem, mając z tak zacnym obywatelem do czynienia, że słowo jego jest święte.
Pan Sebastyan pobladł jak ściana, ręce mu zadrżały, westchnął, w kieszeni zabrzęczało coś jak gdyby klucze poruszał.
— Panie dobrodzieju, rzekł zmieszany — ale ja zawsze mówiłem to, zdaję mi się — warunkowo, jeślibym kamienicy téj nie kupił.
— Przepraszam pana — przerwał Jasieńko, jak dziś pamiętam jeszcze słowa, któremi mnie pożegnałeś odchodzącego i mogę mu je pod przysięgą powtórzyć — powiedziałeś mi pan tam w progu, a zatém, jeśli się okazya trafi do ulokowania, to jest do obrotu piéniędzmi — masz mnie pan na zawołanie. A wprzódy jeszcze, pokazując kufer, mówiłeś: choćby dwa kroć, poszukawszy się znajdzie.