Strona:Złoty Jasieńko.djvu/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ale — Wilmuś!
— A! to co innego, i Tramiński stanął, mówże waćpanna gdzieś go złapała, bo ja go nie widziałem oddawna i chciałbym go gdzie po chwycić aby mu uszy natrzéć.
— Za cóż?
— Skrył mi się, pewnie gdzie hula.
— Broń Boże.
— Widzę że panna Tekla więcéj o nim teraz wie niż ja, nie kryj że przedemną.
— Jakto, pan nic nie wiész?
— Tylko że znikł mi jak kamfora.
— No, to ja powiem panu coś na pociechę. Nie obwiniaj go — szepnęła zbliżając się do starego, to chłopak poczciwy. Znalazł tu matkę starą, biédną, opuszczoną i zabrał ją do siebie, poświęciwszy się cały dla niéj. Pracuje jak wyrobnik, oszczędza sobie wszystkiego, aby jéj na niczém nie zbywało.
Tramiński drżący stanął i łzy potoczyły mu się z oczów.
— Ot — toś mi prawdziwą sprawiła pociechę, zawołał — niech ci Bóg zapłaci. Nigdy nie desperowałem o nim, ale dziś mi serce rośnie, raz przecież nie zawiodłem się na człowieku. Ale proszęż was dlaczego się z tém przedemną kryje? czemu się dobrego wstydzi, gdy się nie sromał brojąc! Niezrozumiały dla mnie. Ale nie mógłżebym wie-