Strona:Złoty Jasieńko.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Tramiński z największemi szczegółami począł opowiadać swe spotkanie, rozmowę, przyjęcie, uprzejmość, serdeczność któréj doznał.
Pan Sebastyan słuchał, należał on téż do tego rodzaju ludzi którzy niechętnie posądzają drugich o fałsz i chytrość, a woleliby ich uczciwemi sądzić, zdanie przytém Tramińskiego było u niego wielkiéj wagi, nie zaprzeczył więc bynajmniéj, ale się zdumiał.
— Proszę, proszę, — odezwał się — jakże mnie to cieszy. Ja, prawdę rzekłszy, tak znowu bardzo o nim źle nie sądziłem nigdy, a że zdatny to zdatny, głowa porządna, co się zowie.
— Ale wystaw sobie o czém się między nami zgadało przy śniadaniu, dodał stary, o tobie.
— O mnie! a to jak?
— Ale bo zdaje mi słyszał coś o projektowaném kupnie kamienicy Paskiewiczowskiéj. Ztąd o tém, że u ciebie leżących jest z półtora kroć.
Pan Sebastyan się uśmiechnął skromnie, ale ten uśmiech milczący wart był jeszcze z jakich pięćdziesiąt tysięcy wyżéj nad taksę.
— Cóż on na to? co on na to? — zapytał biorąc się do kufla, w którym już nic nie było.
— Ba! powiada, jak to ci ludzie nie umieją piéniędzy używać. I to to leży w kuferku, a nie robi nic, gdy dobrze obrócone dałoby piętnaście może procentów bez narażenia kapitału. Potém mi