Strona:X de Montépin Tajemnica grobowca.djvu/461

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

niała wytworny kształt ręki, na której Aime Joubert wyobrażała sobie czerwone plamy!
— Nie, nie to niepodobna! — wyszeptała usiłując chwycić się jakiejś nadziei, żadnych dowodów tu nie znajdę. Maurycy nie winien, może być winien, on o niczem nie wie, nieświadomem był narzędziem tych łotrów, którzy go oplatali i nim się posługują. Maurycy miałby popełnić jaką zbrodnię... O! nigdy!
Sylwan i Galoubet czekali w milczeniu, póki pani Rosier po cichu mówiła do siebie.
— Spuścić rolety — rzekła — ażeby z ulicy nie było widać światła w mieszkaniu.
Galoubet i Sylwan pospieszyli rozkaz spełnić... Agentka mówiła dalej:
— Teraz trzeba w papierach poszukać wszystkiego, co może dotyczyć Lartiguesa, Verdiera i kapitana Van Broke. Potrzeba listy czytać przy pomocy kartki, szukajcie we wszystkich szufladach, odbijajcie zamki jeżeli są zamknięte na klucz, szukajcie skrytek, słowem wszystko rewidujcie!
Obaj agenci zabrali się do tej roboty z niezwykłą zręcznością i pośpiechem. P. Rosier usiadła przy biurku Maurycego. Na biurku tem leżały notesy. Wzięła do ręki jeden i zaczęła go przeglądać, ale nic w nim podejrzanego nie znalazła. Były tu rozmaite notatki, cyfry, nazwiska, adresy, numery, nic, coby mogło Maurycego oskarżać; również obejrzenie drugiego i trzeciego notesu nie doprowadziło do niczego. Aime Joubert wzięła czwarty, oprawny w jaszczur z klamrami srebrnemi.
Otworzyła go jak poprzednie. Ręka jej z początku drżała, w uszach szumiało, agentka zrozumiała, że lada chwila może zemdleć. Dobyła z kieszeni flaszeczkę z lekarstwem, które jej doktor dał i napiła się trochę. Niemoc, jaka ją ogarniała, ustąpiła. Aime Joubert spokojnym i pewnym już głosem zapytała Sylwana i Galoubeta:
— Cóż znaleźliście co?
— Jak dotąd, nic godnego uwagi — odpowiedzieli agenci.
Szukajcie dalej, szukajcie, przeglądajcie się każdej rzeczy.
— Niech pani będzie spokojna, już my sumiennie rewidujemy.
I szukali dalej. Pani Rosier znowu wzięła wypadły jej z ręki notes i otworzyła go po raz drugi. Wysunął się z niego złożony w kilkoro papierek. Agentka schwyciła go, ale gdy rozwinęła, zdawało się jej, że rozpalone żelazo popiekło jej palce. Odrzuciła papierek i krzyknęła:
— O! Boże... Boże! Boże miłosierny, litościwy, czyż nie ulitujesz się nademną? Co widzę? to kratka, kratka powycinana, taka sama, jaką znaleziono w Mordze, przez którą przeczytałam list z Londynu. Teraz już wątpić niepodobna. Mój syn jest wspólnikiem tych łotrów! — wspólnik Lartiguesa, wspólnik swego ojca!