Strona:X de Montépin Tajemnica grobowca.djvu/459

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

póki się im nie powiedzie. Może i pani Rosier dlatego tak postępuję. Zgadzam się z kolegą, że przynajmniej z pozoru, jest coś podejrzanego w jej postępowaniu, zwłaszcza co do owego młodzieńca, którego tak łatwo było aresztować przy okienku pocztowem, ale nie raz okoliczności, pozornie najniezrozumialsze, dają się jak najczęściej wytłómaczyć. Wierz mi kolego, że aresztowania nie trzeba, aż poprzestań tymczasem na ścisłym dozorze.
— Może pan sędzia ma słuszność, jednakże nie dowierzam. Co mogłoby spowodować atak nerwowy, którego dostała właśnie w tej chwili, gdy potrzebowała całej zimnej krwi, ażeby dać sygnał? Czy podziałał tak na nią widok człowieka, który po list przyszedł? Widocznie znała tego młodzieńca, ale się go nie spodziewała tam zobaczyć. Ujrzawszy go niespodziewanie, — zdumiała, przestraszyła się, krew uderzyła jej do mózgu i tam dalej...
— Ale co to mógł być za młodzieniec?
— Czy nie syn jej? — zauważył naczelnik.
Sędzia śledczy i komisarz policji drgnęli.
— To byłoby okropne — odezwał się de Gibray.
— Na szczęście nic tego nie dowodzi! Mnie się zdaje, że kolegę wyobraźnia myli. Dlaczego kolega miesza w to jej syna, młodzieńca bardzo dobrze wychowanego i bywającego w najlepszych towarzystwach paryskich? Czyż są przeciw niemu jakie obwiniające poszlaki?
— Żadnych, o ile mi wiadomo. Mnie tylko instynkt tak mówi.
— To chyba na mylną drogę kolegę prowadzi.
— Taki stary jak ja wyżeł nie daje się sprowadzić z drogi.
— No, więc jeżeli domysły kolegi są słuszne, w takim razie należy aresztować nie matkę, lecz syna. A sam kolega przyznaje, że niema żadnych poszlak przeciw temu młodzieńcowi, że zatem nie może kolega nic przeciw niemu przedsięwziąć, a ja rozkazu aresztowania nie dam. — Jutro wszystko się wyjaśni. Teraz już godzina ósma. Dajcie mi koledzy protokół komisarza z ulicy Vil!e d‘Eveque. Przeczytam go i pojedziemy.
— Protokół znajduje się w prefekturze, w moim gabinecie — odpowiedział naczelnik policji — pojadę po niego i przywiozę, jeżeli panowie nie zechcą ze mną jechać.
W tejże chwili, gdy to się działo w gmachu sądowym to jest około ósmej wieczorem, trzej ludzie porządnie ubrani, mianowicie dwóch wysokich i jeden niski, powolnie wchodzili na dość spadzistą wyniosłość ulicy Męczenników.
Zmrok zapadał, zapalono gaz; w sklepach palono już światło. Był to Galoubet, Sylwan i pani Rosier, którą trudno poznać było w ubraniu męskiem.
Na twarzy agentki widniała śmiertelna bladość rysy okropnie były zmenione, nieszczęśliwa kobieta chwiała się nieledwie na każdym kroku i trzymała się na nogach tylko siła woli. Szła jedna, nie