Strona:X de Montépin Tajemnica grobowca.djvu/325

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ma zatroskaną pani twarzyczkę, niech pani, czemprędzej spędzi z niej tę chmurkę.
— Jaki pan dobry, bardzo panu jestem wdzięczna — odpowiedziała Marja, — żadnego niepokoju nie czuję, będąc pewną, że Albertowi niebezpieczeństwo nie grozi.
— A dlaczego pani taka smutna?
— Doprawdy sama nie wiem, dlaczego doświadczam jakiegoś nieokreślonego uczucia, serce bije mi, jakby miało się ze mną stać coś przykrego, boję się czegoś.
— Boi się pani! — powtórzył Gabrjel Servais.
— W tym tłumie? Pośród tych kwiatów, ognia, muzyki? Czego się pani lęka, mój Boże?
— Sama nie wiem czego... jakieś dziwne, niedorzeczne przeczucie, zapewne chorobliwe. Ręce mam zimne, jak lód, a jednocześnie gorączkę czuję. Uśmiecham się, a płakać mi się chce...
— Gdybym doktorem był, powiedziałbym pani, że to chwilowe podrażnienie nerwów, które trzebaby uspokoić, o ile można jak najprędzej...
— Uspokoić... ale czem?
— Zwalczyć samą siebie, przyłączywszy się do ogólnej wesołości. Oto i pierwsze dźwięki walca, a walc zdaje się wybornem jest lekarstwem na nerwy.
— Może pan ma słuszność...
— Nie może, ale z pewnością.
— Więc niechże doktor zastosuje zalecone przez siebie lekarstwo — rzekło dziewczę z uśmiechem. — Przetańczmy walca, jeśli pan zechce.
— Właśnie chciałem panią o to prosić.
Bardzo ładna kareta zatrzymała się z kolei przed podjazdem. Na koźle siedział stangret i lokaj, których twarze prawie nakryte były kołnierzami futrzanemi od płaszczów. Z karety wysiadł Maurycy. Lokaj otworzył i zatrzasnął drzwiczki.
— Czekaj tam, gdzie ci kazano — rzekł młodzieniec do stangreta, a zwracając się do lokaja, rzekł?
— A ty chodź za mną.
Maurycy przesunął się pośród karet na tylne schody, wychodzące na korytarz, którym można się było dostać do małej oranżerii, służącej za buduar dla pań.
Schody oświetlał jeden rożek gazu. Korytarz był stosunkowo ciemny i pusty, gdyż służba nie miała co robić po tej stronie. Syn Aime Joubert doszedł do maleńkiej oranżerii, nie spotkawszy żywej duszy.
— Daj mi szkatułkę — rzekł do lokaja.
Lokaj wyjął z pod długiego surduta znaną nam szkatułkę żelazną.
— Proszę, — powiedział, podając ją Maurycemu.