Strona:X de Montépin Marta.djvu/271

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Dokąd ornie prowadzisz, moje dziecko? zapytała pani Sollier.
— Gdzie pan Henryk na nas czeka.
Pozbawiona oczu, z mgłą na źrenicach, biedna kobieta nie widziała otaczających ją ciemności. Czyż mogła zresztą przypuszczać, że dziecko kłamie? Dziewczynka wziętym kluczem otworzyła furtkę i pociągnęła niewidomą pod drzewami w stronę mostu.
Przed niemi, w pewnej odległości, posuwała się jakaś postać ludzka.
— Trzeba wejść na schody od parku, babciu, rzekła wnuczka, gdy doszły do kamiennych schodów, prowadzących na most, podaj mi rękę.
Weronika weszła i zatrzymała się na ostatnim stopniu, ażeby trochę odpocząć.
— Jużeśmy prawie przyszły, podchwyciła dziewczynka. I pociągnęła ją.
Weszły na most i po przejściu około pięćdziesięciu kroków, Marta zatrzymała się nagle. Północ biła jak w przeddzień. Dziecko usunęło rękę z dłoni niewidomej i posłuszne suggestji, zamknęło oczy, ażeby nic nie widzieć i nie słyszeć.
— Marto! wyszeptała pani Sollier.
Zaledwie wymówiła imię dziecka, gdy jakiś człowiek, przedtem zaczajony, skoczył ku niewidomej, porwał ją z tyłu, uniósł z siłą herkulesową i przerzucił przez poręcz mostu do rzeki.
Weronika nie zdążyła się nawet opierać. Krzyknęła przeraźliwie, a głuchy odgłos spadającego ciała do Marny obił się o uszy O’Briena.